Wszelkie stacje nieuchronnie obsuwają się w standard, jakim są programy robione przez idiotów dla idiotów.

 

.

Wśród wielu niespełnionych obietnic wyborczych Tuska znalazło się zniesienie abonamentu RTV. Dla wielu ludzi nie płacenie abonamentu ma raczej znaczenie symboliczne niż praktyczne. Nie godzą się oni na płacenie podatku od kupionego za własne pieniądze mebla zwanego telewizorem, podatku porównywalnego do znanych z historii danin od posiadania komina czy własnymi rękami postawionego płotu.

 

Dlaczego tłumacz używający telewizora jako ekranu do odtwarzanych filmów ma obawiać się donosu życzliwych sąsiadów i listonosza? Dlaczego „moherowy beret” oglądający wyłącznie telewizję Trwam i słuchający tylko Radia Maryja ma płacić za audycje obrażające jego uczucia religijne?

Dlaczego z moich pieniędzy mam finansować głupawe programy rozrywkowe i tasiemcowe seriale? Nie interesuje mnie” M jak miłość”, ani „Klan” ani „Jaka to melodia” ani „Moda na sukces” ani „ Plebania” ani „Wideoteka dorosłego człowieka” ani „Pytanie na śniadanie”( nie wiem czy są to programy aktualne, bo nie oglądam). Docierające czasami od sąsiadów przez ścianę odgłosy tych przejawów misji kulturalnej TVP zatruwają mi życie. Radia nie używam, a muzyki klasycznej słucham wyłącznie z płyt.

Dodatkowym dla mnie argumentem przeciwko abonamentowi są pensje i gwiazdorskie kontrakty (niekiedy przekraczające 100 krotnie przeciętną emeryturę) osób, które w moich oczach nie zasługują nawet na płacę minimalną. Wśród nich była dama, która tak ujęła – disons-  za serce hrabiego Raczyńskiego, że ofiarował jej swoje nazwisko, są głupkowaci prezenterzy, oraz kilkunastoosobowe klany rodzinne z czasów PRL i stanu wojennego.

 

 Programy, szczególnie rozrywkowe TVP posiadają pewien wspólny rys. Widać, że reżyser zakłada, że odbiorca jest idiotą i dla tego idioty wymyśla idiotyczne scenariusze i prymitywne gagi, z których zapewne nie śmieje się nawet (służbowo) portier. Natomiast wszyscy obywatele obłożeni podatkiem od posiadania mebla zmuszeni są finansować tę radosną twórczość, nawet jeżeli oglądają tylko programy zagraniczne lub używają telewizora do pracy.

Całkowita niezależność pensji personelu od jakości produktu, powoduje, że dla twórców i administracji tej instytucji poglądy widza są, jak za PRL-u, na ostatnim miejscu w hierarchii ważności. Gros wysiłku wkłada się w personalne i polityczne roszady.

 

Na każdą próbę skomercjalizowania telewizji publicznej ( czyli zlikwidowania abonamentu i utrzymywania stacji z reklam, które i tak nadają ) tak zwane środowiska opiniotwórcze reagują straszliwym krzykiem o upadku kultury wynikającym rzekomo z tej komercjalizacji. Pomijając oczywisty fakt, że trudno upaść będąc na dnie, godną uwagi jest hipokryzja ludzi, którzy zachwalając rynkowe rozwiązania wszelkich problemów społecznych (choćby komercjalizację służby zdrowia) ze wszystkich sił bronią się przed skomercjalizowaniem ich dziedziny.

 

Komercjalizacja Telewizji Polskiej jest jednak jedyną szansą przerwania zaczarowanego kręgu, w którym odbiorca zamiast być podmiotem, za własne odebrane mu w podatkach czy w abonamencie pieniądze staje się przedmiotem pełnej lekceważenia manipulacji. Bombardowany idiotyzmami zarówno przez stacje prywatne, które nie czują na karku oddechu konkurencji jak i opłacaną wbrew własnej woli telewizję publiczną może jedynie wyrzucić telewizor przez okno. I wielu ( również dosłownie ) to robi.

A wszelkie, nawet startujące z ambicjami stacje nieuchronnie obsuwają się w standard, jakim są programy robione przez idiotów dla idiotów.

 

Gdyby zakodować programy TVP i pobierać opłaty za ich odbieranie wyszłoby na jaw jak wiele osób chce dobrowolnie korzystać z jej misji kulturalnej i cywilizacyjnej.

Przymusowy abonament jest poza tym sprzeczny z zasadami rynkowymi, którymi wszyscy wycierają sobie usta. Jest częścią współczesnego aksamitnego totalitaryzmu. Ludzie wystarczająco dojrzali, aby wybierać sobie władzę, okazują się zbyt mało dojrzali, aby decydować, co ich interesuje i za co są skłonni płacić.

 

Przed wielu laty, przed naszym rodzinnym domem na rogu ulicy Odyńca i Czeczota umieszczono tak zwany „kołchoźnik,” czyli głośnik, który realizował swą misję kulturalną i cywilizacyjną, nadając od piątej rano sowieckie pieśni masowe. Odstrzelił go wreszcie z procy pewien dobrze mi znany sabotażysta. Za przymusową edukację społeczną i kulturalną, której nie chcieliśmy docenić, nie musieliśmy jednak wówczas płacić abonamentu.