Książka harmonijnie łączy historię odkrycia naukowego, logikę odkrycia naukowego i socjologię odkrycia naukowego.
Czy zdarzyło się ostatnio Państwu przeczytać książkę naukową, albo popularno naukową jednym tchem. Jak kryminał, albo thriller?
A mi się zdarzyło. Zamiast kręcić mak i kleić uszka zaczytałam się przed Wigilią w nowej książce Jerzego Przystawy „ Odkryj smak fizyki”. Książka ta powstała na bazie wykładów profesora dla wydziałów humanistycznych Uniwersytetu Wrocławskiego.
Czytałam wiele książek typu „fizyka dla humanistów”. Na przykład Roberta H. March’a „Fizykę dla poetów”. Wszystkie one maja te samą wadę. Dla osób z branży są zbyt banalne- dla humanistów i tak zbyt trudne. (Humanistką nazwaliśmy w liceum koleżankę, która nie potrafiła zrozumieć definicji logarytmu. Mówiło się do niej „te Humanistka, pożycz ołówek”.)
Humanista odkłada książkę gdy autor zaczyna przekształcać jakieś równania. Osoba odrobinę lepiej przygotowana- gdy autor zaczyna tłumaczyć twierdzenie Pitagorasa.
Jak w kuchni- wszystko jest kwestią proporcji. Nie sposób odkryć smaku potrawy, gdy jest ona na przykład przesolona.
Dlatego tytuł ksiązki Przystawy uważam za wyjątkowo adekwatny. Obok wszelkich innych zalet, przede wszystkim ścisłości, precyzji oraz doskonałego języka ma dla mnie zaletę podstawową. Harmonijnie łączy historię odkrycia naukowego, logikę odkrycia naukowego i socjologię odkrycia naukowego. Jak wiadomo są to rzeczy zupełnie różne i większość autorów skupia swe zainteresowanie tylko na jednym z tych aspektów naukowej rzeczywistości.
Zwierzę państwu dość intymną tajemnicę. Zawsze byłam przekonana, że odkrycia naukowe i świat cywilizacji w której żyjemy są zupełnie przypadkowe. Że jesteśmy jak człowiek, który porusza się w gęstej mgle w nieznanym, trudnym, bagnistym terenie . Latarka, którą się posługuje złapała cień ścieżki i tą ścieżką poszedł. Ścieżka -jak to ścieżka -raz jest szersza raz węższa . Wędrowiec konsekwentnie nią podążając nie ma szans dowiedzieć się gdzie zaszedłby gdyby wybrał ścieżkę inną, gdyby reflektor latarki uchwycił we mgle inny zarys. Cały czas porusza się w otaczającej mgle w wąskim strumieniu światła, uniemożliwiającym dostrzeżenie wszystkiego co jest poza tym strumieniem.
Optymizm teoriopoznawczy większości książek popularno naukowych zasadza się natomiast na zawartej w nich implicite tezie, że- posługując się metaforą wędrowcy- naukowiec jest w sytuacji człowieka, który trafiwszy na nieznana wyspę, stopniowo bada, w pełnym świetle, jej topografię i opisuje ją coraz dokładniej. Być może umknął mu jakiś zakamarek, ale im więcej czasu poświeci na penetrowanie wyspy, tym dokładniejszy będzie miał jej obraz.
Oczywiście nie przypisuję autorowi własnego pesymizmu epistemologicznego.
Rola przypadku w odkryciu naukowym jest jednak w tej książce doskonale uwypuklona.
Na przykład Penzjas i Wilson odkrywcy kosmicznego promieniowania tła, początkowo podejrzewali, że źródłem „szumu” rejestrowanego przez używana przez nich antenę kierunkową, są odchody pary gołębi które się w niej zagnieździły. Gołębie zostały odłowione do specjalnej klateczki, która jest teraz w National Air and Space Museum, natomiast odkrycie pary badaczy posłużyło do potwierdzenia teorii Wielkiego Wybuchu.
Ktoś powiedział ( cytuję za autorem): „ they looked for dung but found gold, which is just opposite of the experience of most of us”.( szukali gówna a znaleźli złoto, odwrotnie niż to się przytrafia większości z nas).
Inny owocny przypadek. W 1927 roku amerykańscy fizycy Davisson i Germer mieli awarię. Stłukła się aparatura próżniowa i powietrze utleniło wykonaną z proszku niklowego płytkę służącą do badania rozpraszania elektronów. Aby usunąć tlenek płytkę wyżarzono. W trakcie wyżarzania jej struktura zmieniła się. Powstały większe kryształy niklu. Przepuszczając wiązkę elektronów przez wyżarzoną płytkę uczeni – ku swemu zdziwieniu- otrzymali klasyczny obraz dyfrakcyjny. Potwierdziło to hipotezę de Broglie’a fal materii.
Hipotezę potraktowaną nota bene przez współczesne mu autorytety naukowe z najwyższym politowaniem.
Autor dzięki rzeczowemu stosunkowi do autorytetów leje miód na obolałe serce niejednego z zapoznanych geniuszy, obecnych również w naszym (NE) gronie.
Cytuję: „Autorytet jest w stanie złamać prawie każdą karierę, zniechęcić do podejmowania lub kontynuowania badań, a nawet w ogóle wykluczyć z grona badaczy”.
Nie mam zamiaru opowiadać dalej tej ksiązki. To równie niestosowne jak opowiadanie doskonałego thrillera, a co gorsza ujawnianie jego rozwiązania.
Jeszcze w kwestii formalnej. Nie tylko doskonale znam Jerzego Przystawę, lecz uważam go (mam nadzieję, że z wzajemnością) za przyjaciela.
Doszłam kiedyś do wniosku, że częścią poprawnościowej tresury jakiej jesteśmy poddawani jest wdrukowanie w nas przeświadczenia, że nie ma nic gorszego niż to, co niesłusznie nazywane jest „kryptoreklamą.” Jesteśmy za to karceni jak pies, który nasikał na dywan i dostaje po nosie gazetą ( wyborczą) z głośnym „fuj”. Ma to na celu zlikwidowanie w nas umiejętności i władzy osądzania.
Jest to zupełnie nam ( „nam” to pluralis modestiae, a nie pluralis maiestatis) obcy nowy kodeks moralności czy bon tonu.
Do naszego przywileju, a wręcz obowiązku należało przecież zawsze chwalenie tego co jest dobre i ganienie tego co jest złe.
Ja nie uprawiam kryptoreklamy. Uprawiam i mam zamiar nadal uprawiać reklamę jawną. Mam zamiar chwalić to co jest w moim otoczeniu dobre, bez krygowania się.
W następnej notce będę chwalić (bez umiaru) najwspanialszych ludzi pod słońcem, jakimi są nasi gospodarze z Ochotnicy.
Honi soit qui mal y pense.
.